niedziela, 25 grudnia 2011

Dzień świąteczny.

Jestem już zmęczona. Nie w jakiś tam wzniosły sposób, ale tak zwykle, fizyczno-psychicznie. Zmęczona przygotowaniami, które uważam za bezsensowne. Zmęczona milionem potraw, z których połowy nikt nie tknie, bo nie będzie w stanie. Zmęczona udawaniem, że nie jestem zmęczona i zniechęcona.


Zmęczona przybywaniem wśród ludzi chyba najbardziej. Nie jestem szczególnym odludkiem, lubię ludzi. Ale nie lubię, gdy czyjeś towarzystwo mi się narzuca. Nie lubię udawać, że ktoś mnie nie irytuje, nie lubię milczeć, żeby komuś nie zrobiło się przykro/nie zepsuć atmosfery, która z mojego punktu widzenia nie istnieje. No bo jak ma istnieć, skoro składa się z grupy zestresowanych ludzi, którzy starają się udawać, że się nawzajem nie irytują. U mnie siedzą cztery osoby, pięć razem ze mną, a i tak jest zbyt tłoczno. Dusi mnie ta małomiasteczkowa tradycja i dobre rady z każdej strony. Duszą mnie wymuszone uśmiechy.


Nie jestem osobą specjalnie religijną. Tak na prawdę, to ciężko mnie w ogóle uznać za osobę religijną. I to już od dawna. Dlatego to nie jest dla mnie Boże Narodzenie - to po prostu Gwiazdka. Nie jakieś święto religijne, mające uczcić coś, co najprawdopodobniej się nie zdarzyło, a jeśli się zdarzyło, to raczej nie w grudniu i tak dalej, i tak dalej... Po prostu chwila oddechu.


Kiedyś ktoś zapytał mnie, jakie obrazki mam w głowie, w szufladce z napisem Gwiazdka.
Pierwszy był boleśnie oczywisty, tak cliché, że bardziej się już chyba nie da - śnieg w świetle księżyca. Gładka połać, skrzący się błękit pod granatem. Później był ciepły pomarańcz ognia i zapach żywicy. Szelest papieru, śmiech i miękki głos nucący kolędy.
Dziś, gdy o tym myślę, o tym wszystkim, co dla mnie jest świętami, to chce mi się płakać. Bo to nie istnieje. Bo widzę to tylko w swojej głowie.


Jeszcze smutniejsze jest to, co widzę teraz.
Starsza pani, głosząca swoje mądrości i niezręczne kłamstwa do sztucznej, niegustownie przebranej choinki, upośledzony młodzieniec, który milczy. Pani domu, drżąca o los swojej zastawy, pan domu z dymiącym cygarem w ręku, zawsze mający rację. Panienka z narzeczonym, ukradkiem wymykający się do sypialni, nadęta ciotka, drzemiąca z kieliszkiem w ręku, tłusty wuj kończący śniadanio-kolację, stara panna paląca na balkonie papierosa.


Mimo, że widzę ludzi sobie obcych, to dostrzegam w nich nas przy stole.
W takich chwilach nienawidzę i nas, i Gwiazdki.
Ale i tak bardziej nienawidzę Ich. Bo może, może, Oni mają to, co my straciliśmy gdzieś w pogoni za lepszym życiem.

sobota, 19 listopada 2011

Bywać.

Czasami zapominamy, jak bardzo coś kochamy.
Idziemy dalej, czując jakąś ułomność, jakiś niedostatek, ale - będąc ludźmi - zwykle jest ich tyle, że stają się częścią nas. Nie pamiętamy, że to tylko puste miejsce, brakujący kawałek układanki.

Ale czasem, czasem... Idąc przez życie wpadamy wprost na jeden z tych kawałków. Od czasu do czasu dostajemy nimi w twarz.

Nie ma - jestem. Jest tylko - staję się.
Być to codziennie od nowa tworzyć siebie.

Panta rhei.

piątek, 21 października 2011

Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą.

Ostatnio ludzie raczej mnie bawią.
No, jest to raczej rozbawienie zabarwione irytacją, ale i tak...

Dawno, dawno temu była sobie dziewczynka z samooceną plątającą się w okolicy kostek, kompleksami, które swoją wielkością wprawiłyby Alpy w zakłopotanie i palącą potrzebą przynależenia i akceptacji. Potrzebą bycia docenioną.
Mijały lata, dziewczynka w końcu zniknęła w jedynym miejscu, gdzie czuła się naprawdę dobrze - swojej głowie. W końcu także nauczyła się kłamać, jako że to tego oczekiwano za każdym razem kiedy ktoś pytał: Wszystko ok? Nauczyła się kłamać tak dobrze, że zaczęło jej to sprawiać przyjemność - każdy w końcu lubi być w czymś dobry.
Potem nauczyła się kłamać także sobie. Kłamała, że nic jej nie obchodzi, że nic jej już nie zrani, że jej nie zależy.
Inni pochwalali, nazwali to charakterem, mówili, że nie warto dawać satysfakcji i pokazywać, że cię zabolało.
Ale znowu jej nie doceniono. Chociaż wiedzieli, że jej talentem, jej sensem, tym co robi najlepiej, jest kłamstwo.
A kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą.

I naprawdę przestało boleć. I naprawdę przestało zależeć.
Gdzieś tam nadal jest mała dziewczynka, która boi się powiedzieć: Nie. Nic nie jest ok. Tyle, że teraz ukryta jest za grubą ścianą z lodu, którą postawiła kobieta, którą ta dziewczynka stworzyła. Która nie tęskni i się nie boi. Której naprawdę nie obchodzi to, co ktoś o niej myśli, czy mówi. Robi co chce, mówi co myśli.

I tylko śmieje się ukradkiem, kiedy ludzie próbują ją zranić. I uśmiecha kpiąco, kiedy pytają, czy jej zależy.
Bo nie wiedzą nawet, że pytają o kogoś innego. O kogoś, kto chętnie przyjąłby gości, gdyby do niej ktoś zadzwonił.
I mała dziewczynka gorzknieje w samotności i staje się cyniczna tak jak kłamstwo, które stworzyła, które jest jej tarczą i murem, którego nie potrafi pokonać.

I wygląda na świat tylko przez małą furtkę, przez te kilka rzeczy, które nie są kłamstwem. I na tę garstkę ludzi, którzy znają ją, a nie rzeźbę z lodu.

wtorek, 13 września 2011

Chyba dojrzałam.

Już tysiąc razy to sobie powtarzałam, ale tym razem mam odwagę to zrobić. Chyba.
Może dlatego, że tak naprawdę nie bardzo mam już wybór. Tak długo zwlekałam z wyborem mniejszego zła, że większe zło zaczęło wybierać się samo.
Wystarczy. Nabałaganiłam, czas już najwyższy posprzątać.

Nie powiem pełnej prawdy - nie mam na to odwagi. Mam za to nadzieję, że może to już ostatni raz, że opanowałam lekcję i następnym razem będę mądrzejsza.

Zrozumiałam, że rok temu, zachowałam się jak arogancka gówniara, która wszystko wie najlepiej, która musi zrobić wszystkim na  przekór. To był błąd. Owszem, to na co się wtedy zdecydowałam podoba mi się i mnie fascynuje, ale... nie kiedy staje się obowiązkiem. Wtedy jest... gorzkie.
Teraz muszę się zachować tak, jak powinnam w zeszłym roku - wybrać drogę, na której mogę zobaczyć się w przyszłości. Nie mogę zostać, gdzie jestem - idąc dwoma drogami, które prowadzą w różne strony, nigdy nie zrobię kroku naprzód. Nie mogę też zostać na drodze, która jest bagnem sięgającym mi do już kostek. Bo to był błąd i zamiast teraz brnąć w to nadal, pchana strachem przed odpowiedzialnością i arogancją muszę mieć odwagę stawić czoła konsekwencją i naprawić, gdzie się pomyliłam.

Rok temu potraktowano mnie jak dorosłą, zdolną do podejmowania ważnych i świadomych decyzji, osobę. Niesłusznie.
Pozwolono mi popełnić błąd, mimo własnemu rozsądkowi, za co w zasadzie jestem wdzięczna - bo dzięki temu dostałam ważną lekcję.
Teraz czas zachować się jak taka osoba.
I mimo, że pewnie nie wszystko pójdzie gładko, to nie mogę się poddać, nie mogę się ująć. Bo mam rację. I muszę wziąć swoje życie we własne  ręce.
I wygląda na to, że muszę zacząć od porządków, bo coś tu zdechło. Może ja.

Od dziś, jeśli jest co jeść, przechodzę znów na dietę - jeśli nie ma, to od jutra. Zaczynam uprawiać sport. Może nordic walking?

Jestem zestresowana, nerwowa i czuję się chora.
Chyba tak właśnie być powinno.

Do Godziny Zero pozostało 8 godzin 27 minut.

wtorek, 23 sierpnia 2011

To, czym jest muzyka.

Od kiedy wróciłam w Krakowa próbuję się zebrać, żeby coś napisać, ale... Tak naprawdę nie wiem, co.
Sobota była dla mnie prawdziwym muzycznym misterium, chyba jedynym do jakiego przeżywania jestem zdolna. 
Ludzie, jak zwykle, irytowali i, jak zwykle, były nieliczne wyjątki na spotkanie z którymi szczerze się cieszyłam. Dziwne uczucie w zasadzie. Odzwyczaiłam się.

Ale w sobotę, to nie ludzie byli najważniejsi - kiedy w klubie zrobiło się ciemno, a muzycy wyszli na scenę... W mojej głowie rozbłysła muzyka. I od tego momentu nie było nic innego - nie obchodziła mnie idiotka, która postanowiła mnie wypatroszyć (nadal mam szramy na szyi i rękach), ani niedobór tlenu, nieznośne gorąco, czy fakt, że pogo chcieli robić ludzie, którzy chyba widzieli je tylko na zdjęciach.
Chociaż to ostatnie akurat przeszkadzało mi najbardziej. Chodzę na koncerty po to, czasem tylko po to by wejść w pogo. By być częścią ścisku. Bo wtedy gdzieś gubi się ja. Jest tylko my. Reagujesz instynktownie z grupą, wiesz, że jeśli upadniesz - natychmiast ktoś cię złapie. Wiesz, że możesz komuś zaufać, bo nie ma znaczenia jako jednostka, jest tylko częścią większej całości - tak jak ty. 
W sobotę... W sobotę tego nie było. Wokół mnie była tylko banda dzieciaków, która bała się wyciągnąć do kogoś rękę, wolała skorzystać z cudzego nieszczęścia by znaleźć się bliżej barierek. 
Trochę smutno, trochę straszno, bo wydawało się, że niewielu było takich, którzy zauważyli ten brak.

Ale nawet to zeszło na dalszy plan w obliczu muzyki. Dum Spiro Spero jest moim zdaniem najlepszym dotąd albumem Dir En Grey. Słuchając ich od lat dostrzegam jak ewoluowali, jak rozwijają się, dojrzewają. 
Rozkwitają.
I na tym koncercie tylko to potwierdzili. 
Mimo nawalającej techniki, piszczących kretynek, zagłuszających na przykład solówki Kyo, pokazali na co ich stać. 
W tych rzadkich momentach, kiedy miałam otwarte oczy widziałam jak Kyo z wysiłku spływa potem, jak Shinya miota się przy perkusji utrzymując niesamowite tempo... jak każdy z nich wkłada w muzykę część siebie. I było to słychać. Słychać to też na płycie, co jest nie lada wyczynem, jeśli chodzi o nagrania studyjne.

Po raz kolejny przypomniano mi, dlaczego wciąż pozostaję przy Dir En Grey po tylu latach, skoro było tylu innych, o których zapomniałam: bo ich muzyka ma duszę. Słychać w niej ile włożono w nią pracy, słychać pasję, która dała jej początek i nadal płonie wysokim płomieniem. Słychać miłość do muzyki, która zajmuje przecież w moim życiu tak ważne miejsce. 
To muzyka, która odcisnęła piętno gdzieś głęboko we mnie. Piętno po którym zawsze pozostanie ślad, bez względu na to, co się stanie. 

Nie mogę powiedzieć, kim będę jutro, z miesiąc, rok, dziesięć lat. Wiem tylko, że zawsze pozostanie we mnie część, która płakała na koncercie, i która chce płakać teraz, bo nie mogłam zostać na zawsze w tamtej jeden chwili, śpiewając razem z Kyo, całym swoim ciałem chłonąć muzykę, nie tyle jako dźwięk, ale jako zapis emocji. Pozostanie, bo jest częścią tego, kim jestem. Gdyby zniknęła, umarła - stałabym się kimś obcym.

I ta jedna chwila, wibrująca od uczuć i dźwięku, na zawsze zostanie zamknięta gdzieś w kąciku mojego umysłu. Z niej będę czerpać siły, kiedy znowu zabraknie mi własnych.
Tym właśnie jest muzyka.

wtorek, 2 sierpnia 2011

"...Nędznym aktorem, który swą rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie |W nicość przepada..."

Mam to nieszczęście, że regularnie podróżuję komunikacją miejską.
Nieszczęście to jest jeszcze straszliwsze, niż może się wydawać, pobłogosławiono mnie bowiem łaską węchu.
Bardzo, bardzo czułego węchu.

Wsiadam do autobusu i na ogół natychmiast robię się zielonkawa - mieszanina odorów: tanich perfum, niepranych ubrań, na pół przetrawionego alkoholu...

Ale węch po chwili po prostu się wyłącza, a wzroku wyłączyć się nie da.
Codziennie w drodze widzę tłumy obcych mi ludzi, a na widok większości z nich uderza mnie jedno.
żałośni.
Wypłowiali, przemęczeni, bierni, wpatrują się w ziemię jakby bali się spotkać czyjeś spojrzenie.

Widzę matki-polki, zaniedbane i brzydkie w przetłuszczonych włosach i powyciąganych, poplamionych ubraniach ciągnące swoje wrzeszczące dzieci w wózkach.

Widzę czterdziestoletnich Panów-Chamów, z czerwonymi, błyszczącymi twarzami, ledwo mieszczących się na siedzeniu w autobusie, wpatrujących się w biusty dziewczyn i odwracających natychmiast głowę, jak tylko zostaną na tym przyłapani.

Widzę obwieszone złotem emerytki jadące do kościoła.

Widzę brudnych bezdomnych w porwanych ubraniach.

I tych wszystkich, którzy... są tylko tłem. O których nie można nic powiedzieć, bo są tak nijacy, że zapominasz ich twarzy zanim przestaniesz na nie patrzeć.
I chyba to właśnie ich najbardziej mi żal.
Czy jest coś smutniejszego, niż być bohaterem drugoplanowym na własnej scenie?

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Stop

Najbardziej rozleniwione stworzenie, istniejące i funkcjonujące na planecie Ziemia poszło do pracy.
To znaczy... W zasadzie zostało do tego zmuszone.
W zasadzie nie powinnam narzekać: "robota w ciepłym i suchym, i za dużo do zrobienia nie ma".
Może właśnie o to chodzi... że nic do zrobienia faktycznie nie ma. Że siedzę i przez osiem godzin się nudzę, dodatkowo mam szefa, który jest... Ujmijmy to tak - żeby gdzieś pracować przez dziesięć lat i być obiektem niechęci każdego jednego pracownika trzeba być człowiekiem specyficznym. Upośledzonym społecznie brzmi mniej-więcej odpowiednio.
Przykładem tego może choćby to, co zrobił w pierwsze dni mojej pracy: nie mając nic innego do roboty, zaczęłam czytać książkę. Po szesnastej, kiedy kończymy pracę, przysłał do mnie innego pracownika działu, tego, który mnie uczył, bo mam go zastępować, z wiadomością, że jak już będę naprawdę pracować, a nie się uczyć, to widok książki w moich rękach jest raczej niepożądany. Zabawne, że zamiast tego spędzam pół dnia na facebooku, a pół na BBC NEWS.
To, jak widać, nie przeszkadza.
Jako, że do wpatrywania się w telefon także nie ma zastrzeżeń, to postanowiłam zrobić użytek z mojej biblioteki elektronicznej i zgrałam na telefon kolejne pięćdziesiąt książek, na te dwa tygodnie.
Viva la technique!

wtorek, 19 lipca 2011

Wdech...

Chyba udało mi się znowu nabrać, teoretycznie czystego metaforycznego powietrza w metaforyczne płuca i jestem... no tak spokojna, jak to możliwe w moim wypadku.
Może to po prostu zmęczenie od pogody? Może nie mam siły na gniew? Nie mam czasu? Teraz, między początkami pracy, załatwianiem drugiego kierunku na uczelni...
Wolę myśleć, że nie. Że udało mi się od tego odgrodzić, przynajmniej na chwilę.



piątek, 8 lipca 2011

A niech ich wszystkich szlag.

I po raz kolejny wyszło na to, że jeśli próbuję być w porządku, to dostaję kopa w dupę.
I się, kurwa, skończyło.
Skończyło się pilnowanie mojego języka, żeby nie było awantury, żeby się komuś nie zrobiło wybitnie przykro.
Skończyło się trzymanie mojego temperamentu na smyczy, pilnowanie by socjopatia i mizantropia nie wymknęły się spod kontroli.
Skończyły się małe, białe kłamstewka.

Teraz się dopiero okaże, czy znali mnie tak dobrze, jak im się wydawało.
Jestem wściekła i zraniona tym, że po raz kolejny dostałam za swoją dobroć w pysk.
Ale to był już ostatni raz.
Bo jestem głównie wściekła - rany już dawno nauczyłam się chować głęboko, głęboko we mnie, tak by nikt ich nie dostrzegał.
Czasem nawet ja.

Tyle, że jakoś nie wychodzi mi zapominanie.
I myślę, że czas skończyć z wybaczaniem. Nie uczą ich słowa, nauczy ich ból.
Mnie nauczył.

wtorek, 21 czerwca 2011

Must be funny in the rich man's world.

Znowu długa cisza. Myślę, że tak to ze mną jest - jak już coś zacznę, to robię, ale jak tylko przerwę... To przestaję zupełnie i ciężko mi wrócić.

Ostatnio spędzam czas niezbyt ciekawię: kłamię, szpanuję nowym mądrotelefonem, unikam egzaminów, oszukuję i chodzę na zakupy - ciuchy strasznie na mnie wiszą.
Na zakupy wybieram zwykle, co może być zaskakujące, second hand, zwany dalej ciucholandem. Jest taki jeden w moim mieście, który lubię szczególnie, w samiutkim centrum, przy tym paskudnym szklano-plastykowym molochu, który zasłania kamienice.
Powodów, dla których kupuję tam (tam jako w ciucholandzie) jest kilka.
Bynajmniej nie dlatego, że nie mam pieniędzy - ale tamtejsze ceny są zdecydowanym plusem, oczywiście. Chodzi o coś zupełnie innego - są tam ciuchy, które mi się podobają. I to dużo. Patrząc choćby na dzień dzisiejszy: godzina przeszukiwania sklepów w centrum handlowym - przymierzone trzy rzeczy,wybrałam jedną bluzkę, gorset właściwie (swoją drogą - prześliczny!), wydałam czterdzieści złotych, bo przecena. Godzina w ciucholandzie - przymierzone: czternaście spódnic, dwanaście bluzek. Nie, to nie jest wyolbrzymianie - poważnie, tyle tego było. Swoją drogą - te biedne kobiety, które tam pracują i musiały to odkładać muszą mnie już szczerze nie cierpieć... W końcu zdecydowałam się na dwie spódniczki i bluzkę, bo nie byłam pewna, ile będę potrzebować na resztę zakupów. Zapłacone trzydzieści pięć złotych, ubrania leżą, jakby były na mnie szyte. Mam dodatkowo pewność, że kolory się nie spiorą, nic się nie skurczy.

A tak zupełnie nie na temat, chociaż też o pieniądzach.
Jestem zła. Naprawdę, naprawdę wściekła - jakiś czas temu założyłam sobie konto w mBanku - polecono mi je i ja, ponieważ wszystko było ok - także je polecałam. No więc dziś to wszystko zdecydowanie odwołuję - nikt nie będzie mnie do niczego zmuszał. Dwa złote za prowadzenie konta to niby nic, ale nie mam zamiaru pozwolić się po cichu okradać.
Jutro (zakładając, że o tym nie zapomnę) wypiszę formularz wypowiedzenia, wcześniej jeszcze zadzwonię na mLinię, żeby się upewnić, że wszystko robię dobrze i jeszcze przed wyjazdem wyślę poleconym z potwierdzeniem odbioru, co by przypadkiem gdzieś nie zginęło po drodze...

piątek, 27 maja 2011

Prywatnie na piątek.

Wreszcie zaczynam w miarę dochodzić do ładu z tym, co nabałaganiłam w swoim życiu.
Może nie jest to bardzo pozytywny ład, ale taki dający nadzieję, że będzie pozytywnie, może nie dziś i nie jutro... ale może już za tydzień, kto wie?

Zadziwiające jak osiem kilo mniej powolutku zmienia świat wokół ciebie.
Idę ulicą, patrzę na swoje odbicie w witrynach... i czuję się ładna. Atrakcyjna.
I nie wiem, czy odzywa się tu moja paranoja, ale - chyba nie tylko ja to widzę.
Muszę przyznać, że jestem tym szczerze zachwycona.

Lato i sesja już tuż-tuż, a ja nadal nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić.
Na wakacje pewnie pojadę z rodzicami i znajomymi - bo tak taniej przecież, a potem, kto wie, może jakieś pare dni tylko dla siebie, ewentualnie - siebie-i-przyjaciół - też się trafią.

Bolą mnie mięśnie - od zabawy xBoxowym Kinectem przede wszystkim, ale dzisiejszy basen też miał swoje w tej kwestii do powiedzenia. Jutro znowu basen, jeszcze mi dwie godziny do odrobienia zostały.
Przynajmniej nie muszę wstawać o piątej rano drugi dzień z rzędu - dziś mało brakowało, a przespałabym przystanek. Jakimś cudem dałam radę wyskoczyć zaraz przed dzwonkiem. Dobrze, że blisko drzwi siadłam.

Ale i tak...

Jest dobrze.

czwartek, 5 maja 2011

Gdzieżeś ty bywał...

Ku swojemu bezgranicznemu zdumieniu - dziś, po raz pierwszy w życiu, zgubiłam się.
No, w gruncie rzeczy zgubiłam się o przecznicę od mojego celu, ale fakt faktem - musiałam zapyta o drogę pań z kwiaciarni.
Co, ponieważ jestem kobietą, sprowadza mnie do tematu stereotypów.
Ostatnio, w najnowszej książce Jeremy'ego Clarksona Doprowadzony do Szału, przeczytałam: Jedynymi osobami, które nie potrafią odnajdywać drogi instynktownie, są kobiety oraz ci, którzy usiłują dotrze do portu lotniczego Malpensa w Mediolanie.
I, zadziwiające, ale w zasadzie tak jest - no, nie jestem pewna co do lotniska, ale co do kobiet... Mam wewnętrzny opór zabraniający mi bezproblemowo zgadzać się z wybieraną przez kobietę drogą.
Ponieważ zwykle kończy się to tym, że gdzieś źle skręcamy i to ja szukam odpowiedniej drogi.
Lubię stereotypy. Ułatwiają życie.

Na lotnisku stawaj w kolejce za ludźmi w garniturach, nigdy z wózkiem.
Jeśli do knajpy wchodzi trzech łysych facetów bez karku - zbieraj się, bo będą kłopoty.

Lubię nawet stereotypy narodowe, dzięki nim mamy tyle świetnych żartów...
Wychodzę z założenia, że jest generalizowanie i GENERALIZOWANIE.
Dopóki to nikomu nie robi krzywdy, nie powoduje represji w stosunku do kogoś...
To naprawdę, naprawdę je lubię.

wtorek, 3 maja 2011

Zemsta to nie sprawiedliwość.

Wczoraj, na wszystkich portalach informacyjnych i we wszystkich wiadomościach telewizyjnych powtarzano jedną wiadomość: Osama Bin Laden nie żyje, zastrzelony przez amerykańskich żołnierzy.

Słuchałam tych wszystkich wypowiedzi opiewających ten sukces, gratulujących, "Chętnie uścisnąłbym rękę człowiekowi, który wpakował mu kulę w głowę"... i mam wrażenie, że ten świat zmierza w naprawdę złym kierunku.
Państwo uważane za demokratyczne, Krainę Wolności, łamie jeden z najważniejszych zasad - nie można nikogo skazać bez procesu.
A nikt tego nie dostrzega.
Tego, że żołnierze weszli tam, aby zabić - nie zabrać go do kraju i uczciwie osądzić, dać mu szansę do obrony, jak powinno się to robić. Oni wykonali wyrok.


To, co się stało, to nie była sprawiedliwość. To było morderstwo.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Fortuno, pani...

Wkurwia mnie (naprawdę, w tym momencie użycie akurat tego wyrażenia jest uzasadnione) fakt, że jeżeli ktoś mnie potrzebuje, jakkolwiek błahy by nie był powód, to potrafię zrezygnować z własnych planów i znaleźć dla tej osoby czas, a kiedy sytuacja się odwraca - następuje cisza.

Wiem, że bynajmniej nie jestem idealna, mam mnóstwo irytujących wad - jestem cyniczna, gorzka, sarkastyczna...
Ale do cholery, kiedy czegoś potrzebują (albo kiedy im po prostu pasuje) - to wtedy to nie przeszkadza.

W tym momencie mam nastrój raczej podły muszę przyznać.

Ostatnio w ogóle nie jest fajnie. Kiedy widzę, że zaczynają się problemy - wtedy to ja rzucam wszystko.
Kiedy ja mam problemy - tego nie widzi nikt.

Zaczynam mieć już tego dość.
Jestem pewna, że gdyby w środku nocy ktoś z tej niewielkiej grupy ludzi, których nazywam przyjaciółmi zadzwonił, że mnie potrzebuje - ubrałabym się i w najkrótszym możliwym czasie znalazłabym się na miejscu.

Niestety, jeżeli to ja bym dzwoniła...
Mam spore wątpliwości, czy nie jestem sama.

środa, 27 kwietnia 2011

Piłka się toczy...

Piłkarze to dziwne stworzenia.
Ale nie tak dziwne, jak ekscytujący się meczami kibice.

Skąd tyle emocji? Ekscytacja grą, w której nie bierze się udziału, na którą nie ma się wpływu.
Te całe zestawy porad, zarówno dla zawodników, jak i dla sędziego, wykrzykiwane do telewizora...
Ale jest coś innego, co fascynuje mnie bardziej - dlaczego, do jasnej cholery, nie wprowadzono jeszcze podglądu dla sędziego?
Nie wiem, czy to kwestia wiary w nieomylność sędziego, czy raczej faktu, że trudniej byłoby wtedy kombinować?

Irytuje mnie to, bo w zasadzie nawet lubię piłkę nożną.

No, pomijając te fragmenty, kiedy atakuje mnie zdecydowanie nadmierna ilość decybeli pod postacią dobrych rad, własnego zdania, bądź okrzyku "FAUL!/GOOOOOOL!"

Ha. Barca na prowadzeniu. No i dobrze im tak! xD

Paranoja, normalnie paranoja jakaś

Dziś, a w zasadzie wczoraj - post-świątecznie, trochę statystycznie.
Gdziekolwiek bym nie spojrzała - czy to wiadomości telewizyjne, czy strony internetowe, radio, fejsbuk - atakują mnie statystyki o pijanych kierowcach.
W te święta złapano ich 1876 i media tworzą wokół tego taką otoczkę, że można by pomyśleć, że to koniec świata.

A teraz spójrzmy na to na spokojnie - 400 wypadków, 35 ofiar śmiertelnych... W porządku współczuję ofiarą/rodziną ofiar, ale...
Po pierwsze - ile z tych wypadków zostało spowodowanych przez pijanych kierowców? Tego nikt nie mówi. Przypuszczam, że większość to kwestia braku koncentracji - "Wszystko wziąłem/wzięłam? Sernik? O Boże, zapomniałam/em o serniku!" i wjechanie komuś w tyłek to kwestia sekundy.

Poza tym - ile wypadków ma miejsce w Polsce codziennie? 15 osób ginie, 160 zostaje rannych.
A co do nietrzeźwych kierowców... Ta medialna nagonka doprowadza mnie do szału. I nie, nie jeżdżę po alkocholu - obecnie w ogóle nie jeźdżę, poza tym nie przepadam za alkoholem.
Ale spójrzcie na liczby - 1876... zaokrąglijmy już to do 2000.

W Polsce, w 2009 roku, prawo jazdy miało prawie 18 milionów ludzi. Prawie połowa obywateli.
Samochodów - 11 milionów.

Tak więc licząc, że tylko jedna czwarta samochodów wyjechała w tych dniach na drogi (a było ich z całą pewnością więcej) wychodzi... że wypadkowi uległ jeden na 6875 samochodów. Na przepraszam bardzo, faktycznie, częstotliwość powalająca.
Co do kierowców - 1 na 1465. To tyle, ile gęstość zaludnienia na metr kwadratowy w Nowym Sączu.

Wypadki powoduje znacznie częściej niż prędkość, czy nietrzeźwy kierowca (od których powinniśmy odliczyć obcokrajowców, którzy są przekonani, że jadą zgodnie z przepisami, ponieważ w ich krajach próg alkoholowy jest wyższy) powoduje czynnik ludzki - dziecko w foteliku, próba uniknięcia przejechania milusiego dzikiego lisa, pełny pęcherz, kłótnia w domu, obrażona/y żona/małżonek na siedzeniu obok, gorąca kawa na spodniach...

Ludzie, nie dajmy się zwariować.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Cóż za wspaniali, tolerancyjni ludzie.

Czasami, kiedy słucham tego, co mówią ludzie, robi mi się autentycznie niedobrze.
Ta... ksenofobia - nie tyle w stosunku do obcokrajowców, ale po prostu do tego, co jest inne.

Akurat w tym momencie odnoszę się do tego, co widziałam w czasie wczorajszego X Factor.

"Wkurwia mnie to, nie mogę na taką jebaną ciotę patrzeć, pedał skurwiały."
Krew mnie po prostu zalewa.
"Ja nie mam nic przeciwko pedałom."
No bardzo przepraszam, ale to tak, jakbym stwierdziła: "Ja nie mam nic przeciwko głupim chujom." To mniej więcej sobie odpowiada.
Dlaczego, szczególnie jeżeli chodzi o facetów, choć nie tylko, cokolwiek innego od normy wzbudza taką agresję, nienawiść?
Rozumiem, że ktoś jest hetero, niezainteresowany itp, itd...
Ale, skoro on ci się nie dobiera nachalnie do tyłka, to co ty do niego masz?
Jeżeli są to dwie laski, to faceci lecą po chusteczki i śliniak, a jak dwóch facetów - po kij bejsbolowy, bo "trzeba dewiantom wpierdolić".
Naprawdę, naprawdę mam tego dosyć.

Tego zapyziałego, katolickiego kraju.
Tego cholernie ksenofobicznego społeczeństwa, które nie myśli - a raczej myśl, ale na sposób zgoła średniowieczny.
Czy naprawdę te kilkanaście lat komunizmu w Polsce poczyniło tak wielkie szkody? Żelazna kurtyna spowodowała tak wielkie opóźnienie, nie tyle techniczne, czy naukowe, ale... społeczne?
Niestety, chyba tak.

niedziela, 24 kwietnia 2011

"Lunatic is in my head..." vs Na na na, jak bardzo cię kocham/Tak bardzo mi źle

Mojego fejsbuka zasypały podlinkowane z jutuba piosenki.
I wszystko byłoby ok, pomijając fakt, że większość stanowi techno (muzyka klubowa? nie rozróżniam), hiphopolo i inny masowo produkowanych chłam.
Porządne kawałki, takie z duszą, znalazłam w tej lawinie prawie trzydziestu postów z rzędu... dwa.

Może to kwestia mojej rodziny i znajomych (nie będę usuwać kogoś, bo ma beznadziejny... a raczej nie ma gustu muzycznego), a może po prostu dobra muzyka... wymiera?

Tak naprawdę, ile jest obecnie dobrych polskich zespołów? A ile z nich może liczyć na jakąkolwiek promocje medialną?
Można by je policzyć na palcach ręki ślepego rzeźnika.
Tak samo jest wszędzie - to nie tylko kwestia tego kraju.

Co jest takiego fajnego w gościu napieprzającym, przez cały 'utwór' młotkiem? Jeśli lubisz dźwięki robót budowlanych, to zostań budowlańcem.

Istoty, z braku lepszego określenia, ludzkie puszczające, ponownie - z braku lepszego określenia, muzykę z telefonów na dworze i w komunikacji publicznej w ogóle przemilczę, bo nie zasługuje to na nic więcej, niż na zdegustowane prychnięcie.

Skąd to się bierze? Nawet nie wiem, jak to nazwać. Przerabianie wszystkiego na lekkostrawną papkę?
Tak, to chyba najlepsze określenie.
Mam na myśli to, że ta... ten zestaw dźwięków ma się sprzedawać. I tyle. Nie ma żadnego przekazu. Puenty. Emocji. Fabuły, drugiego (w zasadzie nawet - pierwszego) dna.

W rezultacie - jest bezwartościowy.

Dlatego teraźniejsze gwiazdki, którymi imionami, czy pseudonimami nie chce mi się zaśmiecać pamięci, rozbłyskują jedną, nieskomplikowaną, skoczną pioseneczką i składającą się głównie z posmarowanych oliwką pośladków i podskakujących piersi, i gasną - a minutę później są nikim, może nawet bardziej, niż wcześniej. Nic nie oferują, nikt więc o nich nie pamięta.

Jest też inna muzyka - ta, która wciska ci się pod skórę i sięga duszy, chwyta za serce i nie chce puścić.
Muzyka tworzona przez ludzi z pasją.
Szkoda, że to gatunek na wymarciu - wypierany przez słodkie dziewczynki za którymi stoi koleś z mikserem dźwięków, gdy ona wiją się i podskakują, i przez bandy młodych-gniewnych, którzy rymami częstochowskimi opowiadają o swojej nienawiści do Policji bo dostali kiedyś mandat za przechodzenie na czerwonym świetle. No i oczywiście przesłodkich chłopczyków przed lub ledwo po mutacji w outsiderskich i oryginalnych strojach z butku w centrum handlowym.

Kocham muzykę, naprawdę. Słucham w zasadzie wszystkiego, od klasycznej, do elektronicznej...
Co chwilę widzę ludzi, którzy rzucają na prawo i lewo tym, jak to oni nie mogą bez muzyki żyć, jak bardzo są od niej uzależnieni, jak bardzo ją kochają...
Więc mam tylko jeden apel: Kochasz? Nie krzywdź!

Rozum kontra święta

Nie rozumiem tych świąt.
Nie rozumiem starszych, przeperfumowanych kobiet w galowych strojach i niesamowicie łatwopalnych od lakieru fryzurach, mierzących nieprzychylnym wzrokiem przechodniów.
Nie rozumiem gorączkowych porządków na parę dni przed.
Nie rozumiem ludzi, którzy wręczyli mi zaproszenie na "Celebrację Wielkiego Piątku" - czyli faktu, że (nie urażając nikogo) koleś się przekręcił.
Nie rozumiem ludzi, którzy przez cały rok kościoły oglądają tylko zza szyb samochodów, a w tym okresie biegają do spowiedzi i na msze.
To mi pachnie hipokryzją. Oszukiwaniem samego siebie. Pokazywactwem przed sąsiadami, rodziną, obcymi ludźmi.
Nie rozumiem też tych stosów jedzenia przygotowywanego dla ledwie kilku osób - jakież to Polskie: zastaw się, a postaw się.
Nie lubię marnotrawstwa, może dlatego mnie to złości, tak jak w przypadku świąt grudniowych - po co to wszystko? Przecież w tym okresie nie mamy większych potrzeb żywieniowych niż zwykle.
A ja wiem, że wielu domach, taj jak i u mnie, gdzieś połowa tego, co przygotowano - zostanie. Nikt tego nie zje, no bo ile można zjeść?

Naprawdę, naprawdę tego nie rozumiem.
Ale może ja po prostu jakaś nierozumna jestem.

Nie rozumiem specjalnie nawet idei tego święta, może źle robię, oczekując logiki?
Nie wiem, czy to Polska, czy Śląska tradycja - mam na myśli dzielenie się jajkiem - która jest dla mnie szczytem nie-logicznośći. Może wręcz anty-logiki.
Gotowanym jajkiem, z którego mogło, ale już nigdy nie narodzi się życie, celebruje się... początek życia.
Przepraszam bardzo, ale o co chodzi?
Chcesz celebrować życie? To kup sobie tę cholerną kurę, niech sobie znosi te jajka, niech je wysiaduję i potem możesz celebrować - mając nową partię kurczaków - nowe życie.
Przemawia to do mnie znacznie bardziej, niż niepozwalanie się kurczakom narodzić, żeby świętować życie.

sobota, 23 kwietnia 2011

Pstryk!

Lubię swoją pamięć.
Tego, co mam dzięki niej, nie da mi żaden aparat, kamera, czy przenośny dysk.
To znaczy...
Te rzeczy też lubię. Szczególnie aparat. Lubię zdjęcia. Robić, oglądać, być na nich...
Ale pamięć przechowuje emocje, a tego nie da się sfotografować, czy nagrać.
To można tylko zapamiętać, albo zapisać.

Szaleństwo, czyste szaleństwo

Popadłam ostatnio w szał dietowania.
Szał ów trwa już dni jedenaście i trzeba przyznać, że przynosi owoce.
Wczoraj wieczorem waga wskazała sześć kilo mniej, niż gdy zaczynałam, więc pozytywnie.
Szkoda, że dziś zabrakło mi trochę silnej woli i zeżarłam PrincePolo i Michałka, bo efekt jest natychmiastowy - półtora kilo w górę.
Ale jest święto podobno, dziś sobie wybaczę.
A, i tak przy okazji - mój szał nie jest bynajmniej spowodowany trywialną pogonią za obecnym ideałem piękna, ale - nadwagą xD
Dlatego właśnie miło jest patrzeć, jak spodnie zjeżdżają ci z tyłka, nawet jeżeli poprawianie ich co dwie i pół minuty jest raczej irytujące.

piątek, 22 kwietnia 2011

Spis powszechny to chyba jakiś żart.

Chcąc oszczędzić sobie wizyty rachmistrzów, których i tak bym pewnie nie wpuściła - nie mam zamiaru zapraszać do domu obcych ludzi, żeby mnie przesłuchiwali, właśnie postanowiłam spisać się przez internet.

Tyle, że system ten jest albo rozgrzewką przed faktycznym spisem, albo został stworzony przez bandę idiotów.
Po zalogowaniu się - pominę milczeniem fakt, że nie ma np potrzeby powtórzenia hasła, które dodatkowo nie jest "zagwiazdkowane", otrzymuję do wypełnienia... wypełniony formularz.
Czyli GUS te dane ma - czyli... po co to pytanie?
Oczekiwałam gradu pytań, a mówiąc szczerze - więcej danych zbiera ode mnie facebook.
Jaki to ma sens? Gdzie pytania o wykształcenie, języki, rasę i tak dalej?
O religię?
Rozumiem, że chce się utrzymać mit białej, katolickiej, jednolitej polski.
Szkoda, że twórcy tego spisu nie rozumieją, jak wielką siłą jest różnorodność.
Naprawdę mam spore wątpliwości co do tego, czy spis ten będzie w ogóle wiarygodny. A jeśli tak, to dla kogo?
Dla mnie na pewno nie.
Kolejne przedsięwzięcie, które mogło mieć sens, ale potem spotkało się z polską rzeczywistością.
Norma w zasadzie.

Post-komunizm?

Ostatnie parę minut spędziłam na stronie Wprost 24, czytając artykuły. W końcu trafiłam na artykuł, będący przypuszczalnie fragmentem wywiadu z prezydentem Wałęsą.
W skrócie chodziło o związek między papieżem-polakiem, a upadkiem komunizmu w Polsce.
Nie pałam szczególną sympatią do postaci byłego prezydenta, ale trzeba przyznać, że często, kiedy ocenia obecne wydarzenia ma sporo racji.
Rację trzeba przyznać mu i tym razem - stwierdził, że papieżowi wiele Solidarność zawdzięcza, ale nawet bez niego, rewolucja by się odbyła, tyle, że dużo później i nie obyło by się bez rozlewu krwi, że dzięki Janowi Pawłowi II zobaczyli że mogą się zjednoczyć - i to dzięki temu wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło.
Ale ja nie o tym przecież.

Chodzi mi raczej o komentarze pod artykułem.
Pełne jadu, nienawiści niemal fanatycznej. Obrzucające, obcego tym ludziom człowieka (wątpię, że któryś z nich kiedykolwiek go spotkał...), błotem.
Ci ludzie myślą, że mają prawo obrażać kogoś, z powodu tego, kim jest, co mówi...
Skąd to się bierze?
Nie twierdzę, że nie zdarza mi się ludzi obrażać - w zasadzie robię to bez przerwy, przeładowuj.ąc swoje wypowiedzi sarkazmem i zawoalowanymi obelgami.
Ale czym innym jest podśmiewać się z ludzi na ulicy, czy sprzeczać się ze znajomymi, a czym innym - niemal ogłaszać krucjatę narodową przeciw komuś na forum publicznym.
Czy to wina komunizmu?
Ta fizycznie wyczuwalna niechęć do ludzi, którzy coś osiągnęli? Nie mówię tu już o artykule, mówię ogólnie.
Ktoś ma dobry samochód - złodziej. Widzisz na ulicy śliczną, dobrze ubraną dziewczynę - plastik, dziwka. Ktoś dostał awans? A już, nie daj boże, kobieta? Dała, za przeproszeniem, dupy szefowi, na pewno.
Dziwi mnie, że ludzie nie potrafią po prostu zaakceptować tego, że komuś się coś udało, a im nie.
Przykładem może być pewien członek mojej rodziny, który jest przekonany, że w centrali Lotto siedzi pani, która dostaje grube pieniądze, za ustalanie wyników losowań (tzn. wybieranie numerków).

Ludzie. Zacznijcie, do cholery, doceniać to co macie, a nie gonić za kimś.
Stawiajcie sobie własne cele, a nie patrzcie na innych. To, że sąsiad ma nowy samochód nie znaczy, że wy też go potrzebujecie - może bardziej przyda się lodówka?
A jeżeli koniecznie musicie być szybsi...
Zamiast kupować nowe auto, kupcie po prostu V8 i wepchnijcie ją do waszego starego auta.
Sąsiad na pewno będzie wam zazdrościł.

Jajka

Nie dogotowałam jajka - zaczęło się przez to zachowywać jak te gumowa zabawki, którym wychodzą na wierzch oczy, kiedy je ściskasz.
Nie jestem pewna, co z nim teraz zrobić.
Można gotować trochę rozebrane jajko?
Mam wrażenie, że to trochę jak seks z trochę rozebranym partnerem - wszystko ok, ale jest spora szansa, że się w coś zaplączesz.
Idę spróbować.
Najwyżej nastrój szlag trafi i zrobi się już tylko śmiesznie.


[EDIT]Zły pomysł z tymi jajkami. Zdecydowanie.