wtorek, 23 sierpnia 2011

To, czym jest muzyka.

Od kiedy wróciłam w Krakowa próbuję się zebrać, żeby coś napisać, ale... Tak naprawdę nie wiem, co.
Sobota była dla mnie prawdziwym muzycznym misterium, chyba jedynym do jakiego przeżywania jestem zdolna. 
Ludzie, jak zwykle, irytowali i, jak zwykle, były nieliczne wyjątki na spotkanie z którymi szczerze się cieszyłam. Dziwne uczucie w zasadzie. Odzwyczaiłam się.

Ale w sobotę, to nie ludzie byli najważniejsi - kiedy w klubie zrobiło się ciemno, a muzycy wyszli na scenę... W mojej głowie rozbłysła muzyka. I od tego momentu nie było nic innego - nie obchodziła mnie idiotka, która postanowiła mnie wypatroszyć (nadal mam szramy na szyi i rękach), ani niedobór tlenu, nieznośne gorąco, czy fakt, że pogo chcieli robić ludzie, którzy chyba widzieli je tylko na zdjęciach.
Chociaż to ostatnie akurat przeszkadzało mi najbardziej. Chodzę na koncerty po to, czasem tylko po to by wejść w pogo. By być częścią ścisku. Bo wtedy gdzieś gubi się ja. Jest tylko my. Reagujesz instynktownie z grupą, wiesz, że jeśli upadniesz - natychmiast ktoś cię złapie. Wiesz, że możesz komuś zaufać, bo nie ma znaczenia jako jednostka, jest tylko częścią większej całości - tak jak ty. 
W sobotę... W sobotę tego nie było. Wokół mnie była tylko banda dzieciaków, która bała się wyciągnąć do kogoś rękę, wolała skorzystać z cudzego nieszczęścia by znaleźć się bliżej barierek. 
Trochę smutno, trochę straszno, bo wydawało się, że niewielu było takich, którzy zauważyli ten brak.

Ale nawet to zeszło na dalszy plan w obliczu muzyki. Dum Spiro Spero jest moim zdaniem najlepszym dotąd albumem Dir En Grey. Słuchając ich od lat dostrzegam jak ewoluowali, jak rozwijają się, dojrzewają. 
Rozkwitają.
I na tym koncercie tylko to potwierdzili. 
Mimo nawalającej techniki, piszczących kretynek, zagłuszających na przykład solówki Kyo, pokazali na co ich stać. 
W tych rzadkich momentach, kiedy miałam otwarte oczy widziałam jak Kyo z wysiłku spływa potem, jak Shinya miota się przy perkusji utrzymując niesamowite tempo... jak każdy z nich wkłada w muzykę część siebie. I było to słychać. Słychać to też na płycie, co jest nie lada wyczynem, jeśli chodzi o nagrania studyjne.

Po raz kolejny przypomniano mi, dlaczego wciąż pozostaję przy Dir En Grey po tylu latach, skoro było tylu innych, o których zapomniałam: bo ich muzyka ma duszę. Słychać w niej ile włożono w nią pracy, słychać pasję, która dała jej początek i nadal płonie wysokim płomieniem. Słychać miłość do muzyki, która zajmuje przecież w moim życiu tak ważne miejsce. 
To muzyka, która odcisnęła piętno gdzieś głęboko we mnie. Piętno po którym zawsze pozostanie ślad, bez względu na to, co się stanie. 

Nie mogę powiedzieć, kim będę jutro, z miesiąc, rok, dziesięć lat. Wiem tylko, że zawsze pozostanie we mnie część, która płakała na koncercie, i która chce płakać teraz, bo nie mogłam zostać na zawsze w tamtej jeden chwili, śpiewając razem z Kyo, całym swoim ciałem chłonąć muzykę, nie tyle jako dźwięk, ale jako zapis emocji. Pozostanie, bo jest częścią tego, kim jestem. Gdyby zniknęła, umarła - stałabym się kimś obcym.

I ta jedna chwila, wibrująca od uczuć i dźwięku, na zawsze zostanie zamknięta gdzieś w kąciku mojego umysłu. Z niej będę czerpać siły, kiedy znowu zabraknie mi własnych.
Tym właśnie jest muzyka.

wtorek, 2 sierpnia 2011

"...Nędznym aktorem, który swą rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie |W nicość przepada..."

Mam to nieszczęście, że regularnie podróżuję komunikacją miejską.
Nieszczęście to jest jeszcze straszliwsze, niż może się wydawać, pobłogosławiono mnie bowiem łaską węchu.
Bardzo, bardzo czułego węchu.

Wsiadam do autobusu i na ogół natychmiast robię się zielonkawa - mieszanina odorów: tanich perfum, niepranych ubrań, na pół przetrawionego alkoholu...

Ale węch po chwili po prostu się wyłącza, a wzroku wyłączyć się nie da.
Codziennie w drodze widzę tłumy obcych mi ludzi, a na widok większości z nich uderza mnie jedno.
żałośni.
Wypłowiali, przemęczeni, bierni, wpatrują się w ziemię jakby bali się spotkać czyjeś spojrzenie.

Widzę matki-polki, zaniedbane i brzydkie w przetłuszczonych włosach i powyciąganych, poplamionych ubraniach ciągnące swoje wrzeszczące dzieci w wózkach.

Widzę czterdziestoletnich Panów-Chamów, z czerwonymi, błyszczącymi twarzami, ledwo mieszczących się na siedzeniu w autobusie, wpatrujących się w biusty dziewczyn i odwracających natychmiast głowę, jak tylko zostaną na tym przyłapani.

Widzę obwieszone złotem emerytki jadące do kościoła.

Widzę brudnych bezdomnych w porwanych ubraniach.

I tych wszystkich, którzy... są tylko tłem. O których nie można nic powiedzieć, bo są tak nijacy, że zapominasz ich twarzy zanim przestaniesz na nie patrzeć.
I chyba to właśnie ich najbardziej mi żal.
Czy jest coś smutniejszego, niż być bohaterem drugoplanowym na własnej scenie?

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Stop

Najbardziej rozleniwione stworzenie, istniejące i funkcjonujące na planecie Ziemia poszło do pracy.
To znaczy... W zasadzie zostało do tego zmuszone.
W zasadzie nie powinnam narzekać: "robota w ciepłym i suchym, i za dużo do zrobienia nie ma".
Może właśnie o to chodzi... że nic do zrobienia faktycznie nie ma. Że siedzę i przez osiem godzin się nudzę, dodatkowo mam szefa, który jest... Ujmijmy to tak - żeby gdzieś pracować przez dziesięć lat i być obiektem niechęci każdego jednego pracownika trzeba być człowiekiem specyficznym. Upośledzonym społecznie brzmi mniej-więcej odpowiednio.
Przykładem tego może choćby to, co zrobił w pierwsze dni mojej pracy: nie mając nic innego do roboty, zaczęłam czytać książkę. Po szesnastej, kiedy kończymy pracę, przysłał do mnie innego pracownika działu, tego, który mnie uczył, bo mam go zastępować, z wiadomością, że jak już będę naprawdę pracować, a nie się uczyć, to widok książki w moich rękach jest raczej niepożądany. Zabawne, że zamiast tego spędzam pół dnia na facebooku, a pół na BBC NEWS.
To, jak widać, nie przeszkadza.
Jako, że do wpatrywania się w telefon także nie ma zastrzeżeń, to postanowiłam zrobić użytek z mojej biblioteki elektronicznej i zgrałam na telefon kolejne pięćdziesiąt książek, na te dwa tygodnie.
Viva la technique!