Mam to nieszczęście, że regularnie podróżuję komunikacją miejską.
Nieszczęście to jest jeszcze straszliwsze, niż może się wydawać, pobłogosławiono mnie bowiem łaską węchu.
Bardzo, bardzo czułego węchu.
Wsiadam do autobusu i na ogół natychmiast robię się zielonkawa - mieszanina odorów: tanich perfum, niepranych ubrań, na pół przetrawionego alkoholu...
Ale węch po chwili po prostu się wyłącza, a wzroku wyłączyć się nie da.
Codziennie w drodze widzę tłumy obcych mi ludzi, a na widok większości z nich uderza mnie jedno.
Są żałośni.
Wypłowiali, przemęczeni, bierni, wpatrują się w ziemię jakby bali się spotkać czyjeś spojrzenie.
Widzę matki-polki, zaniedbane i brzydkie w przetłuszczonych włosach i powyciąganych, poplamionych ubraniach ciągnące swoje wrzeszczące dzieci w wózkach.
Widzę czterdziestoletnich Panów-Chamów, z czerwonymi, błyszczącymi twarzami, ledwo mieszczących się na siedzeniu w autobusie, wpatrujących się w biusty dziewczyn i odwracających natychmiast głowę, jak tylko zostaną na tym przyłapani.
Widzę obwieszone złotem emerytki jadące do kościoła.
Widzę brudnych bezdomnych w porwanych ubraniach.
I tych wszystkich, którzy... są tylko tłem. O których nie można nic powiedzieć, bo są tak nijacy, że zapominasz ich twarzy zanim przestaniesz na nie patrzeć.
I chyba to właśnie ich najbardziej mi żal.
Czy jest coś smutniejszego, niż być bohaterem drugoplanowym na własnej scenie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz